Książka Kuracja według Schopenhauera budzi we mnie głębokie oburzenie. Nie z powodu fabuły (trudno się oderwać), lecz z powodu postawy terapeuty, tej niepokojąco znajomej figury, którą coraz częściej widywałam w dzisiejszych gabinetach. Mistrz, który rzekomo prowadzi pacjenta ku „oświeceniu”, w rzeczywistości odcina mu dopływ tlenu. Przez trzy lata trzyma człowieka w sieci terapii, choć sam doskonale wie, że nie jest w stanie mu pomóc. Dopiero trzeźwy umysł pacjenta ratuje go z tych subtelnych szponów.
Philip, bohater książki, bo o nim mowa, przyznaje wprost: terapia nic mu nie dała. To terapeuta wykorzystywał pacjenta, karmiąc się jego pomysłami, intelektualnie pasożytując na jego wrażliwości. Bo Philip interesował się filozofią, przynosił na sesje głębokie koncepcje. Więc terapeuta pisał artykuły: Psychoterapeuta a wola, Pragnienie, wola i działanie.
Ja pieprzę, chciałoby się powiedzieć, bo trudno o bardziej przejrzysty przykład moralnej ślepoty.
Ile razy widziałam to samo w rzeczywistości. Terapeuta trzyma pacjenta, bo ma w nim pewną, comiesięczną skarbonkę. Bo trzeba zapłacić ZUS. A gdy pacjent wreszcie odważy się powiedzieć, ile pieniędzy wydał na terapię, terapeutę niemal rozsadza złość — przecież on, „dający z siebie wszystko”, wciąż nie dostał wystarczającego uznania. Philip, zresztą słusznie, odpowiada: „Pan dostał honorarium, a co ja dostałem?”.
Ta scena obnaża współczesny rytuał psychoterapii: emocjonalny handel, w którym ciepło i zrozumienie sprzedaje się na godziny. Znam terapeutów, którzy przedłużają sesje o pół godziny, by na koniec rozładować własne napięcie, sucharem. Jakby dowcip mógł zastąpić duchowe doświadczenie. Jakby pustka miała smakować mniej boleśnie, jeśli się ją zagada.
Wszystko to odbywa się w procesie, który coraz bardziej przypomina grę w autoiluzję. Wymienia się jakieś nazwiska: terapeuta par Wiśniewski, a między nimi przepływa stęchłe powietrze cytatów. Człowiek, emocjonalnie rozbrojony, nie jest w stanie się upomnieć. Każdy bunt nazwany zostaje „oporem”. Każde pytanie, „projekcją”. Bo pani ma wysokie standardy, i działa z trybu nadkontrolera.? Nie, skończyłam filozofię!
Najgorsze jednak przychodzi później. Gdy terapia się kończy, a terapeuta nazywa pacjenta „nienawistnikiem”, zazdroszcząc mu życia, którego sam nigdy nie miał odwagi przeżyć, to bardzo ciekawy wątek w książce. Neurochemiczne ślady tego kontaktu pozostają w obu poprzez neurotransmitery. Każda sesja, każde „czy to coś w tobie porusza?”, zostawia w ciele odcisk jak oddech obcego Boga. Dopiero u kresu życia Julius, terapeuta, zrozumie, że latami dręczyło go nie sumienie, lecz własna pustka.
I to tacy ludzie uczą nas, jak żyć?
Nie chcę jednak grzęznąć w epitetach. Warto raczej zadać pytanie: czy możliwe jest leczenie za pomocą samej refleksji filozoficznej? Bryan Magee w Wyznaniach filozofa sugeruje, że tak! Filozofia może być terapią o ile nie odcina nas od doświadczenia. Jak powiedział mój profesor, K. Pawłowski, „cała ta współczesna terapia prowadzona jest w oderwaniu od ćwiczenia”.
W praktyce oznacza to, że w gabinetach brakuje doświadczenia egzystencjalnego. Nie ma ćwiczenia ducha. Terapeuci zbyt często trzymają się konceptualizacji by było miło, intelektualnie, bezpiecznie. Uciekają od głębszego kontaktu, tłumacząc, że „nie ma już czasu na tak ciężki temat” w technice doświadczeniowej. Wtedy człowiek nie wychodzi z jaskini, tylko przesiada się na wygodniejszy kamień.
Filozof, w przeciwieństwie do terapeuty, wychodzi z Matrixa. Psychoterapeuta grzęźnie w bagnie psyche, rozdrabniając sens, multiplikując interpretacje, aż gubi istotę. To, co nas blokuje, nie leży w nieświadomości, lecz w braku transcendencji. Psychoanalityk nie pomoże, bo jego metoda kończy się na progu ducha.
Cała ta terapia, z pozoru tak troskliwa, często tylko burzy spokój ducha. Psycholog kopie w mule, nie wiedząc, że najcenniejsza perła leży poza sferą psyche. Jak pisał Karl Albert, filozofia nie kończy się na psychologicznym zdrowiu. Ona wskazuje kierunek ku temu, co przekracza skończoność, ku miejscu, gdzie człowiek spotyka swoje prawdziwe źródło.
Psycholog będzie negować tę ostateczną prawdę, bo nie leży ona w granicach jego kompetencji. Dla niego śmierć kończy wszystko. Dla filozofa, dopiero otwiera.
I tu leży dramat całej terapii: wydaje nam się, że gdy wyjdziemy z gabinetu, będziemy zdrowi. Tymczasem terapia nie przygotowuje nas do życia, jedynie do trwania w jego imitacji. To iluzja, rodzaj łagodnej hipnozy.
Jedynie powrót do źródłowego doświadczenia, do myśli, która jednoczy skończoność z tym, co ją przekracza, ma moc uzdrawiania. Filozofia nie koi. Ona odsłania. I może właśnie dlatego jest jedyną prawdziwą terapią ducha?
na podstawie: Egzystencjalny eksperyment metafizyczny. Dialog w wymiarze ostatecznych przeznaczeń. Krzysztof Jan Pawłowski, Akademia Ignatianum w Krakowie.